POEME ROMÂNESTI ÎN LIMBI STRĂINE
Cassian Maria SPIRIDON
Tajemnica życia człowieczego nie polega na tym,
aby żyć, lecz w tym, aby wiedzieć, dla czego żyjesz.
F. M Dostojewski – Bracia Karamazowy
ja mieszkam się poniekąd obojętnie
okupuję ciało swoje
okupuje mięso swoje
przechodzę przez przestrzeń
bez powiewa albo fały chłodu
w ślad za mną
żaden papier nie wstaje na nogi
obmacuję próżnię
albo przejdzie przez niej
nagle
serce było też
zamieszana w niebie
i padał śnieg
dużymi perzami
aż mogłem przysięgać się że stałem jeziorem
prawie jeziorem
w którym ręka biało odmraża się
nocą idzie krokami cieniowymi
dusza
nosi na plecy głowę bladą
włosami z popiołu
dźwiga się w pokoju pustym
zaledwie dyszy
skryty pod książkami słyszę wzdychanie
wtedy bojaźliwie szukam Książkę
i otwieram ją
nabój nalewany dla mojego serca
chodzi i błąka się przez świat
szuka mnie bez odpoczynku
zamknięty w dossier
trzema albo czteroma pieczątkami
przez które Prawo dochodziło do zgody
wytłoczyć kilka gramów ołowiu
noszę swój cień chory od złego
ukradkiem// sinymi piętnami
odcięta szablami z trawy
uderzana kamniami
noszę swoją cień chora od złego
powietrza// od wiatru pełnego pyłem codziennym
pyłem nocnym
chora od pustki
noszę cień swój jak światło
podniecone na niebie
opylony/ wygoniony
śledzi za moją duszę
ważne jest to
ażebyś nie dokańczać
ażebyś ścierać buty nasze
naszymi plecami
bez zazdrości
ażebyś nie robić sobie problemów
usta dają się zobaczyć
zęby dają się słyszeć
ważny jest
pierwszy krok
jutro znajdzie drzwi pokoju//zdzierane
papiery rozpraszane po całemu polu
piętna na niewidocznej stronie
poematy samobójcze
kto nie kocha światło// jej transformacje
cząstki// wieczne falowania
przenikniecie promieni we wszystkie zakątki
kto go nie zna
(ale jakie wzdychanie pod nocne ubranie
uderza w błony bębenkowe
nieznane//fatygujące
naprawdę silniejsze od gwiazd niebieskich
błyskających
pojawiają się ogromne oczy które otwiera
w duszach
bardziej głębokich niż od światła
podniesie nad wątłą naturę i oczywiście bez końca
drogę serca)
gdybym nie była właścicielką kosodrzewiny
na jakich ścieżkach zgniłyby
w twoich sanktuariach znalazła miejsce swoje miłość
rozebrana// opustoszona od małych wydarzeń ziemskich
tylko wariaci mogą cię lekceważyć
w ciągle utrudzenie codziennie
do ciebie zwraca się dusza
ty wysyłasz Człowieka w twych chwilach silniejszych
masz inkrustowane na łbie// prawo moralne
(– zachowujesz klucz między delikatnymi piersiami dziewic –)
naokoło młodego bożka
kleszcze i takie igły zaczerwienione
dla jaśniejszego przytulenia
do twoich piersi dziewiczych
dla pewniejszego wzajemnie przeniknienia się
na twoich ramionach wzdycha -
gigantyczny świat nie wypoczętych kul-
do bardziej wewnętrznej duszy//materii
od cichszego zioła do ust wszech-zawiadamiających
do kamnia kanciastego
ubrana w szarym przenikniesz wszystko
w dalekiej przestrzeni zasiewasz
– uciążliwe skrzydła uczuć –
w zabłyskujących gwiezdnych jajkach
z niewyczerpaną siłą i wrogością
miłości
między popręgami stabilności
ty pijąca maku
dajesz możliwość spotkania w przybytkach uszedłych (zmarłych)
nad krajną leci
duch pełny łzami
ciężki jest krzyż// dla jedynej formy
uświęcone dotknięciem miłości// upuści
źródło
ten czyje usta zwilżały fały
naprawdę
będzie w carstwie cierpienia
czuję silny przypływ wznawiający
w piersiach morskich bogiń przemieszka
dusza//w dzikości wstrętu wywracany
znajdzie znaczenie
rozpada się jak pył kwiat tajemniczy
życia
obnażonym barkiem// w splendor
mówić o mnie i o ciebie
bez otwierania ust
– kiedyś –
palcami// oczami//skórą
pokryty ubraniem lata
także jak prysznicy to że samo i deszcz
przelęknie się twoim ciałem
leżące na plaże
piaskiem w dłoniach
ziarno za ziarnem// kod rąk
bieganie krwi
dla twego oka gaszę
pieszczotę/ na łbie okrytym już liśćmi
król morza
mam mówić o mnie i o ciebie
bez mowy
w tym dniu kiedy się urodziłem
ksiądz wychodził z kościoła
i śpiewał;
„Jezus Chrystus zmartwychwstał
śmiercią na śmierci deptał”
w tym dniu kiedy się urodziłem
rano o godzinę szóstej
wiosna była u szczytu
kwitnął lilak
wróżki były sprzyjające
gwiazdy trochę mrugały
wolny
okazałem się w ręce życia
zaczynając od zera
zaduszony buntem
i sam w sobie
kiedy się urodziłem było
duży tych, którzy zmarły przed tym
i dużo tych, którzy będą się urodziły potem
było też dużo trawy
którą nie możliwie było stąpać później
ni mną ni innymi na zawsze
był jeszcze koń czerwony na żółtym polu
na którego nikt nie miał odwagi
ni wtedy ni wsadzić się później
i nade wszystkim był Księżyc sam i chory
– jak kobieta za dogrzewana, rozdziewiczona
późno i trochę niezręcznie –
był jeszcze pasterz mający dużo owiec i psów
były dzikości , zioła, szczyty i wody
kiedy się urodziłem już była napisana
księga
o życiu na ulicach pod Księżycem
gdzie kochamy bliźnich// jak duże rzeki
gdzie jest i noc// gdzie jest i ból
gdzie historia jest coś w rodzaju padania
gdzie biegają przez przezroczysty duch śniegu
były wpisane// wszystkie plemiona i wszystkie wypadki
i to nie było tyle
ale bardziej poważne ale//
to mnie nie obchodzi
kiedy każdy obroni się
jak mu możliwie
mają taki kolor jasnofioletowy-brudny
zawierające dziwne odblaski odebrane z zachodu
dają taki stan grozy
na nich zgraja wilków liliowych
zasłony schodzą z okna zagonione wiatrem
zgraja idzie na nas
zagrożony schowasz się
zachód biega przez pokój
byliśmy zmuszony na męczarnię
zasłon jasnofioletowych
napisałem traktat
o śmierci
o istocie i pustkę
cały dekalog o miłości
esej też napisałem o bojaźni
pracę
o nieśmiertelności
pokazując próbowania Ziemi
dźwigi gwiazd
do ognia wszystko
popiół wypiję
rano i wieczorem
w dniu i w nocy
od zera zaczynając
w miarę
dłońmi zakręcanymi
obracanymi
oczami patrzącymi
plecami naprostowanymi
na linii deszczu
od zera zaczynając
ustami zamkniętymi
wiarą
rozpaczliwie
zaczynając i poczynając
w tysiąc kierunków
– tyle może się zdarzyć –
2
zaczynając od zera w życiu
od bólu
od pierwotnej formy materii
od krzyku kamienia
przyznam się że jestem wtrącony
wszystkimi komórkami
groźnymi moimi neuronami
w ewolucji
w socjalne istnienie
wszakże zabiłem swoją
cień
nie mogę żyć bez igła wwiercającego się
bez milczącego/ badawczego spojrzenia
poznania
stan zerowy
stan chwiejności
zawierana w brak sensu
stan od którego zaczynamy
stopami gołymi
od skały dziewiczej
puścimy się w wybuch
zajmuję się przejściem duszy przez
miecz
jakbym całował kobietę
zajmuję się przejściem ciała przez
naboje
dopóki stanę
– rozpraszaczem płodności –
Dyonisos rozdzierany Bachantkami
zajmuję się przejściem rozumu przez
rygory poezji filozofii teologii
– jakbym liczył na plecach ślady rózg –
zajmuję się spojrzeniem i spojrzeniem spojrzenia
i uchem które podsłucha
jak muszla – pełna hukiem życia
zajmuję się dowiedzieć się jak można
okupować istnienie
które przypadek rzucił ci w ramiona
jak można okupować bez// albo przed
zaczynania wycia
zajmuję się zginięciem ego
trwaniem wzrostem
zajmuję się zajmuję się
ponieważ ruchy są niepotrzebne
dzieła są niepotrzebne
rzeczy niebo…
są niepotrzebne
przyznam się że jestem niepotrzebny
jak miecz który nie wyjechał
do wojny
jak książka którą nikt nie chce
czytać
jak Wszechświat
z planetami nie zamieszkiwanymi
jak krzyk materii
wybuchającej
zaczynają od Nic
dobrze się zrozumiałem
wszystkim co był twardym
zawierającym prawdę
w pakiecie nerwów historii
kilogram stali
jest zawsze równy
do kilograma mózgu
ale
nie zawsze 2X2 robi coś
i my nie szczęśliwi
zawsze
i ilu z nas
jeszcze kochają
naprzeciwko wszystkiemu temu
uważam że
możemy pójść dalej(Kontynuować)
Zaczynając od zera, 1985
Po polsku i po rumuńsku Przekład Alexandra G. Serbana
Opracowanie – Waldemar Michalski, Ryszard Kornacki
g